Dnia, w którym odbyła się moja rozmowa wizowa, i w którym przyznano mi promesę wizową na pewno nie zapomnę. Nie, nie dlatego, że przebiegła w szczególny sposób. Powód jest zupełnie inny. Jaki? Odpowiedź poniżej.
Oto kadr z jednego z moich ulubionych filmów. Ktoś wie jakiego?
Tak! Jest to druga część Powrotu do Przyszłości. Uwielbiam całą trylogię i od kilku lat czekałam na 21-go października 2015 roku, żeby zasiąść wygodnie w fotelu przed telewizorem i obejrzeć wszystkie części. Tym bardziej cieszę się, że właśnie tego dnia dostałam zgodę na wjazd do Stanów Zjednoczonych i mogę lecieć do Kalifornii (w której de facto nakręcono wszystkie części Powrotu do Przyszłości).
Tyle słowem wstępu. Wracając jednak do wizy, czyli do tego, co najistotniejsze:
umówienie się na spotkanie wizowe było dla mnie drogą przez mękę. Naprawdę. Najpierw stresowałam się tym, że pieniądze na konto Proworku jeszcze nie wpłynęły, a kiedy już zostały zaksięgowane, okazało się, że muszę sama uzupełnić cały wniosek wizowy, wnieść opłatę i umówić się na spotkanie (na wszystko miałam tylko 5 dni).
W piątek spędziłam jakieś 2 godziny na wypełnianiu wniosku. Nagle okazało się, że ostatnim krokiem jest wgranie zdjęcia wizowego. I bam! Nie mogłam tego zrobić, bo nie miałam bladego pojęcia, że potrzebuję tego zdjęcia przed spotkaniem z konsulem. Zdjęcia zrobiłam dopiero w poniedziałek (za, bagatela, 4 dychy) i wrzuciłam je do wniosku. Później wyświetliły się kolejne pytania, i kolejne, i kolejne... a na koniec okazało się, że na spotkanie wizowe muszę umówić się korzystając z zupełnie innej strony internetowej. I tak oto straciłam kolejne 2 godziny na uzupełnianie i szukanie kolejnych informacji. Na szczęście jakoś udało mi się z tym poradzić. Wczoraj wpłata za rozpatrzenie wniosku została zaksięgowana i mogłam umówić się na spotkanie. Pierwszym wolnym terminem był dzisiejszy dzień, godzina 11:00.
Bardzo nie lubię się spóźniać, więc już o 10:20 byłam przy konsulacie. Na początku zdziwiło mnie to, co zobaczyłam: naprzeciwko konsulatu stała grupa 20-30 osób i zdawało mi się, że na coś czekają. Szybko jednak doszłam do wniosku, że to nic dziwnego, bo tłumy na Starym Mieście w Krakowie to normalka.
Weszłam więc do konsulatu i... usłyszałam od ochroniarza, że mam wyjść, przejść na drugą stronę ulicy i zaczekać na swoją kolej razem ze stojącym tam tłumem ludzi. Takiego powrotu do przeszłości się nie spodziewałam. Być może chętnie przeniosłabym się do rzeczywistości lat 80. bohatera trylogii Back to the Future, ale stanie przy konsulacie jak przy Pewexie za czasów PRL-u średnio mi się podobało, zwłaszcza, że było zwyczajnie zimno.
Na szczęście 20 minut później mogłam już wejść do środka. Musiałam zamknąć w skrytce swoje perfumy i swój telefon. Dopiero gdy to zrobiłam, wpuszczono mnie dalej. Kolejnym etapem było ustawienie się w kolejce ludzi oczekujących na wizę. Pomyślałam: "to już? Tu jest konsul?". Ale nie, nie, nie. Nie ma tak łatwo. To była dopiero weryfikacja wszystkich zainteresowanych ;-).
Byłam mniej więcej 10-ta w kolejce. I nagle słyszę, że kogoś odesłano z kwitkiem, bo zdjęcie do wizy wrzucone na stronę ma więcej niż 6 miesięcy. Za chwilę słyszę kolejnego pana, którego nie wpuszczono, bo nie uzupełnił jakiegoś tam wniosku. Potem następna osoba, która nie weszła dalej, bo coś tam. Zaczęłam się zastanawiać z jakiego powodu mnie nie wpuszczą. Swoją drogą muszę przyznać, że nie stresowałam się ani przez chwilę. Doszłam do wniosku, że będzie, co ma być: jeśli dostanę wizę, to będę szczęśliwa; jeżeli jej nie dostanę, to też w porządku, bo zostanę tutaj z rodziną i z przyjaciółmi.
Ok, wróćmy jednak do spotkania w konsulacie.
Nadeszła moja kolej. Podczas weryfikacji poproszono mnie o paszport, dokument potwierdzający uzupełnienie wniosku DS160 i o jakieś zaświadczenie z uczelni. Powiedziałam, że nie mam żadnego zaświadczenia i oddałam tej kobiecie wszystkie dokumenty, które ze sobą przyniosłam. Okazało się, że zamiast zaświadczenia z uczelni (które jednak nie dotyczy tego programu) konieczne było pismo dostarczone przez APC.
Następnym etapem było przejście do pokoju, który wyglądał jak Poczta Polska. Podczas rozmowy przy okienku oddawało się paszport, a później pobierano odciski palców. Po chwili wracał paszport a wraz z nim broszura do przeczytania. Znajdowały się na niej informacje dotyczące praw, jakie przysługują nam, kiedy przebywamy na terytorium Stanów Zjednoczonych. Teoretycznie powinno się przeczytać tę broszurę czekając na rozmowę z konsulem. Jednak w praktyce wyglądało to trochę inaczej. Tuż po odejściu od okienka, trzeba było podejść do maszyny, która drukowała nasz numerek (o dziwo podaje on, że wydrukowałam go o pół godziny wcześniej niż w rzeczywistości). Tak właśnie zrobiłam i dosłownie sekundę później zobaczyłam, że wyświetlił się on na ekranie. Oznaczało to, że konsul już na mnie czeka.
Spodziewałam się jakiegoś faceta po sześćdziesiątce, a przywitała mnie młoda dziewczyna (jak sądzę niewiele starsza ode mnie). Łamanym polskim poprosiła o paszport. Nie miałam czasu na to, żeby schować wszystkie dokumenty po odejściu od poprzedniego okienka, więc dałam jej to, co akurat trzymałam w dłoni, czyli paszport i umowę z agencją au pair.
Dziewczyna od razu się uśmiechnęła i dalsza rozmowa (już w języku angielskim) wyglądała tak:
- Będziesz au pair! W takim razie przepraszam, że rozmawiałam po polsku! Dokąd dokładnie lecisz?
- Do Kalifornii, w okolice San Francisco.
- To super! Tam jest naprawdę pięknie, więc na pewno będzie Ci się podobać. A opiekowałaś się już dziećmi?
- Tak, opiekowałam. Właściwie nadal się opiekuję, bo mam 4-letnią siostrę.
- 4-letnią? Fajnie. A co po powrocie z USA? Masz już jakieś plany?
- Przypuszczam, że zostanę nauczycielem.
- A kiedy skończyłaś studia?
- Kilka miesięcy temu.
- No dobrze, gratuluję. Wiza została przyznana. Życzę Ci wspaniałego roku w Stanach Zjednoczonych!
Po wizycie w konsulacie spotkałam się jeszcze ze znajomym. Po zjedzeniu frytek, wrapa i po wypiciu Pepsi mogłam z czystym sumieniem wrócić do domu ;-).
A teraz... wracam przed telewizor i do Powrotu do Przyszłości ;-)
Oto kadr z jednego z moich ulubionych filmów. Ktoś wie jakiego?
Tak! Jest to druga część Powrotu do Przyszłości. Uwielbiam całą trylogię i od kilku lat czekałam na 21-go października 2015 roku, żeby zasiąść wygodnie w fotelu przed telewizorem i obejrzeć wszystkie części. Tym bardziej cieszę się, że właśnie tego dnia dostałam zgodę na wjazd do Stanów Zjednoczonych i mogę lecieć do Kalifornii (w której de facto nakręcono wszystkie części Powrotu do Przyszłości).
Tyle słowem wstępu. Wracając jednak do wizy, czyli do tego, co najistotniejsze:
umówienie się na spotkanie wizowe było dla mnie drogą przez mękę. Naprawdę. Najpierw stresowałam się tym, że pieniądze na konto Proworku jeszcze nie wpłynęły, a kiedy już zostały zaksięgowane, okazało się, że muszę sama uzupełnić cały wniosek wizowy, wnieść opłatę i umówić się na spotkanie (na wszystko miałam tylko 5 dni).
W piątek spędziłam jakieś 2 godziny na wypełnianiu wniosku. Nagle okazało się, że ostatnim krokiem jest wgranie zdjęcia wizowego. I bam! Nie mogłam tego zrobić, bo nie miałam bladego pojęcia, że potrzebuję tego zdjęcia przed spotkaniem z konsulem. Zdjęcia zrobiłam dopiero w poniedziałek (za, bagatela, 4 dychy) i wrzuciłam je do wniosku. Później wyświetliły się kolejne pytania, i kolejne, i kolejne... a na koniec okazało się, że na spotkanie wizowe muszę umówić się korzystając z zupełnie innej strony internetowej. I tak oto straciłam kolejne 2 godziny na uzupełnianie i szukanie kolejnych informacji. Na szczęście jakoś udało mi się z tym poradzić. Wczoraj wpłata za rozpatrzenie wniosku została zaksięgowana i mogłam umówić się na spotkanie. Pierwszym wolnym terminem był dzisiejszy dzień, godzina 11:00.
Bardzo nie lubię się spóźniać, więc już o 10:20 byłam przy konsulacie. Na początku zdziwiło mnie to, co zobaczyłam: naprzeciwko konsulatu stała grupa 20-30 osób i zdawało mi się, że na coś czekają. Szybko jednak doszłam do wniosku, że to nic dziwnego, bo tłumy na Starym Mieście w Krakowie to normalka.
Weszłam więc do konsulatu i... usłyszałam od ochroniarza, że mam wyjść, przejść na drugą stronę ulicy i zaczekać na swoją kolej razem ze stojącym tam tłumem ludzi. Takiego powrotu do przeszłości się nie spodziewałam. Być może chętnie przeniosłabym się do rzeczywistości lat 80. bohatera trylogii Back to the Future, ale stanie przy konsulacie jak przy Pewexie za czasów PRL-u średnio mi się podobało, zwłaszcza, że było zwyczajnie zimno.
Na szczęście 20 minut później mogłam już wejść do środka. Musiałam zamknąć w skrytce swoje perfumy i swój telefon. Dopiero gdy to zrobiłam, wpuszczono mnie dalej. Kolejnym etapem było ustawienie się w kolejce ludzi oczekujących na wizę. Pomyślałam: "to już? Tu jest konsul?". Ale nie, nie, nie. Nie ma tak łatwo. To była dopiero weryfikacja wszystkich zainteresowanych ;-).
Byłam mniej więcej 10-ta w kolejce. I nagle słyszę, że kogoś odesłano z kwitkiem, bo zdjęcie do wizy wrzucone na stronę ma więcej niż 6 miesięcy. Za chwilę słyszę kolejnego pana, którego nie wpuszczono, bo nie uzupełnił jakiegoś tam wniosku. Potem następna osoba, która nie weszła dalej, bo coś tam. Zaczęłam się zastanawiać z jakiego powodu mnie nie wpuszczą. Swoją drogą muszę przyznać, że nie stresowałam się ani przez chwilę. Doszłam do wniosku, że będzie, co ma być: jeśli dostanę wizę, to będę szczęśliwa; jeżeli jej nie dostanę, to też w porządku, bo zostanę tutaj z rodziną i z przyjaciółmi.
Ok, wróćmy jednak do spotkania w konsulacie.
Nadeszła moja kolej. Podczas weryfikacji poproszono mnie o paszport, dokument potwierdzający uzupełnienie wniosku DS160 i o jakieś zaświadczenie z uczelni. Powiedziałam, że nie mam żadnego zaświadczenia i oddałam tej kobiecie wszystkie dokumenty, które ze sobą przyniosłam. Okazało się, że zamiast zaświadczenia z uczelni (które jednak nie dotyczy tego programu) konieczne było pismo dostarczone przez APC.
Następnym etapem było przejście do pokoju, który wyglądał jak Poczta Polska. Podczas rozmowy przy okienku oddawało się paszport, a później pobierano odciski palców. Po chwili wracał paszport a wraz z nim broszura do przeczytania. Znajdowały się na niej informacje dotyczące praw, jakie przysługują nam, kiedy przebywamy na terytorium Stanów Zjednoczonych. Teoretycznie powinno się przeczytać tę broszurę czekając na rozmowę z konsulem. Jednak w praktyce wyglądało to trochę inaczej. Tuż po odejściu od okienka, trzeba było podejść do maszyny, która drukowała nasz numerek (o dziwo podaje on, że wydrukowałam go o pół godziny wcześniej niż w rzeczywistości). Tak właśnie zrobiłam i dosłownie sekundę później zobaczyłam, że wyświetlił się on na ekranie. Oznaczało to, że konsul już na mnie czeka.
Spodziewałam się jakiegoś faceta po sześćdziesiątce, a przywitała mnie młoda dziewczyna (jak sądzę niewiele starsza ode mnie). Łamanym polskim poprosiła o paszport. Nie miałam czasu na to, żeby schować wszystkie dokumenty po odejściu od poprzedniego okienka, więc dałam jej to, co akurat trzymałam w dłoni, czyli paszport i umowę z agencją au pair.
Dziewczyna od razu się uśmiechnęła i dalsza rozmowa (już w języku angielskim) wyglądała tak:
- Będziesz au pair! W takim razie przepraszam, że rozmawiałam po polsku! Dokąd dokładnie lecisz?
- Do Kalifornii, w okolice San Francisco.
- To super! Tam jest naprawdę pięknie, więc na pewno będzie Ci się podobać. A opiekowałaś się już dziećmi?
- Tak, opiekowałam. Właściwie nadal się opiekuję, bo mam 4-letnią siostrę.
- 4-letnią? Fajnie. A co po powrocie z USA? Masz już jakieś plany?
- Przypuszczam, że zostanę nauczycielem.
- A kiedy skończyłaś studia?
- Kilka miesięcy temu.
- No dobrze, gratuluję. Wiza została przyznana. Życzę Ci wspaniałego roku w Stanach Zjednoczonych!
Po wizycie w konsulacie spotkałam się jeszcze ze znajomym. Po zjedzeniu frytek, wrapa i po wypiciu Pepsi mogłam z czystym sumieniem wrócić do domu ;-).
A teraz... wracam przed telewizor i do Powrotu do Przyszłości ;-)
Spotkanie wizowe: powrót do przyszłości i... PRL-u
Reviewed by Tsavo
on
10/21/2015
Rating:
Jak wszystko perfekcyjnie opisałaś!
OdpowiedzUsuńŚwietnie to wszystko opisałaś. Czytałam jednym tchem!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
www.magdalenaklak.pl