Tropem Drakuli - zwiedzamy Rumunię i Węgry

     Szczerze przyznaję: Rumunia nigdy nie była krajem, o którym marzyłam. Nigdy nie znalazła się na mojej liście "travel to" i pewnie nigdy nawet nie pomyślałabym o tym, żeby tam pojechać. Jeśli jednak ktoś pyta mnie czy mam ochotę następnego dnia jechać zagranicę na kilka dni i wszystko jest już zaplanowane, to pojadę, choćby była to wycieczka rowerowa do Kambodży ;-). W takiej sytuacji nagle wszystko przestaje być istotne. Liczy się tylko to, co spakować do walizki.

Pomimo tego, że staram się podróżować jak najczęściej się da, muszę przyznać, że to był pierwszy raz, kiedy pojechałam zwiedzać Europę samochodem. Do tej pory albo latałam albo jeździłam autobusem. Samochodem? Nigdy. Ta podróż miała trwać 9 godzin. Okazało się, ze na miejsce dotarliśmy po prawie 12 godzinach. Wszystko za sprawą węgiersko-rumuńskich dróg, którym dziur mógłby pozazdrościć każdy ser szwajcarski. Często osiągaliśmy zawrotną prędkość 30km na godzinę zastanawiając się jak szybko stracimy jedno z kół ;-).

Jeśli chodzi o samo miasto Cluj-Napoka to przyznam, że początkowo nie spodziewałam się tego, że zrobi na mnie niesamowite wrażenie. Okazało się jednak, że to naprawdę klimatyczne miejsce. Dodatkowo wieczorem trafiliśmy do najwspanialszej restauracji, w jakiej byłam w swoim życiu: Joben Bistro. Jeśli ktoś z Was będzie kiedyś w Cluj, musi tam koniecznie zajrzeć.
Wchodząc do Joben miałam wrażenie, że cofam się o kilkaset lat i ląduję w XIX-wiecznym świecie fantasy. Zresztą spójrzcie sami:





Koniec końców okazało się, że prawie codziennie przychodziliśmy do Joben. Nawet po wymeldowaniu się z hotelu, przed podróżą do domu, poszliśmy właśnie tam. Swoją drogą zachęcam do obejrzenia wideo na moim kanale na YouTube: tam dokładnie widać, jak wygląda to miejsce. Jest też krótka relacja z całej wycieczki do Rumunii. Zapraszam! :-)
https://www.youtube.com/watch?v=dbZbLiDmDg8

Drugi dzień był dla mnie czasem zwiedzania miasta. Cluj-Napoka okazało się olbrzymim miastem, ale na moje szczęście wszystkie punkty turystyczne, zabytki, były położone w centrum, w bliskiej odległości od siebie. Wszędzie udało się trafić bez problemu, nawet bez pomocy GPS-a (zgubiłam się dopiero w hotelu :-P).

Zabytkami, które zrobiły na mnie największe wrażenie były 600-letni Kościół św. Michała i położony tuż przy nim pomnik Macieja Korwina - króla Czech i Węgier. Ciekawostką jest to, że wśród osób składających mu hołd jest także Stefan Batory.







     Kolejny dzień to nasza podróż do miejscowości Bran. Tej samej, w której rzekomo mieszkał Wlad Palownik, znany lepiej jako Drakula. Niestety historia ta jest tylko legendą, a w zamku, który wznosi się nad miastem na próżno szukać śladów wampirów. Pomimo tego sama miejscowość jest bardzo malownicza i wygląda zupełnie jak nasze polskie Zakopane: wokół wznoszą się Karpaty, sklepikarze sprzedają sery, pamiątki i stroje przypominające góralskie. Największym zainteresowaniem cieszą się jednak wszystkie gadżety z wizerunkiem wampira - Drakuli.
Zamek jest dość mały i jedyną przerażającą rzeczą w nim są bardzo wąskie schody, które trzeba pokonać, żeby dostać się do kolejnych części budynku. Jeśli ktoś lubi stare przedmioty, na pewno będzie usatysfakcjonowany, bo w zamku jest ich całe mnóstwo. Jest tam też sporo mebli, strojów sprzed lat, zbroi, więc można poczuć się jak ludzie kilkaset lat temu. No dobrze, może nie do końca biorąc pod uwagę to, że zamek oblegają tłumy turystów, którzy nie pozwalają zapomnieć, że mamy już rok 2018 ;-).







     Następnego (i jednocześnie ostatniego) dnia naszej podróży chcieliśmy jeszcze raz zobaczyć Cluj. Niestety pogoda nam to uniemożliwiła: choć każdego dnia w Rumunii było bardzo ciepło, tym razem padało od samego rana. Może to i lepiej, bo nie było nam żal wracać do Polski. Ustaliliśmy jednak inną trasę: zamiast wybrać najkrótszą, tym razem wybraliśmy tą z najlepszymi drogami (jak to mówią: mądry Polak po szkodzie). Okazało się, że będziemy przejeżdżać tuż obok położonego na Węgrzech Egeru, w którym byłam ponad 10 lat temu. Mam olbrzymi sentyment do tego miasta, bo w 2008 roku właśnie w tym mieście rozpoczęła się moja przygoda z podróżami. Wcześniej nawet nie myślałam o tym, żeby wyrwać się z domu. Owszem, chciałam jeździć na wycieczki, ale paraliżowało mnie to, że na każdą kolonię miałabym jechać z obcymi dzieciakami.
To właśnie w Egerze w 2008 roku okazało się, że podróże mogą być fantastyczną przygodą, a znajomi właściwie znajdują się sami.

Eger właściwie nie zmienił się od dekady. Stojąc na środku tamtejszego rynku miałam wrażenie, że wszystko jest takie samo jak wtedy. Co prawda już nie mam 15 lat, nie jestem blondynką farbującą swoje ciemne odrosty co dwa tygodnie. Dotarło do mnie, że dzisiaj, po 10 latach od tamtej pory, jestem takim samym dzieciakiem jak wtedy. Z tą różnicą, że pojawiły się zmarszczki mimiczne i mam odrosty sięgające do uszu ;-). A z pozytywnych rzeczy? Teraz wejście do sklepu i kupienie puszki Coca-Coli nie stanowi wyzwania. Nie muszę prosić o to kolegi z kolonii, który w przeciwieństwie do mnie, zna język obcy ;-).

Do Egeru dotarliśmy ok.18:00, więc lada moment miało zacząć się ściemniać. Jedząc tradycyjny węgierski gulasz na kolację (swoją drogą dostaliśmy menu w języku polskim - yyy...) rozważaliśmy możliwość zostania na Węgrzech do następnego dnia. Pierwszą stroną internetową, którą odwiedziliśmy nie była jednak wyszukiwarka hoteli tylko prognoza pogody.
Niestety okazało się, że szansa na opady następnego dnia jest bardzo duża, więc nie było sensu przedłużać naszej wycieczki i "podziwiać" miasta z okna pokoju hotelowego.
Wyjechaliśmy ok. 22:00 i 5 godzin później byliśmy już w Polsce.

Z niecierpliwością czekam na kolejną podróż. Już za 3 tygodnie!











I na koniec jedno zdjęcie sprzed 10 lat, zrobione dokładnie w tym samym miejscu, przy pomniku:


Tropem Drakuli - zwiedzamy Rumunię i Węgry Tropem Drakuli - zwiedzamy Rumunię i Węgry Reviewed by Tsavo on 4/11/2018 Rating: 5

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.